[02-11-2020] Aktywni Sądeccy Seniorzy - wykład otwarty online "Język Trolla wyprawa do serca Gór Skandynawskich" przygotowany przez pana Jakuba Zygmunta.

Nie wierzyłem w powodzenie tego planu, w jego niskobudżetowość, w to, że dojdziemy na Język Trolla, że dolecimy w ogóle do tego Bergen i że stamtąd wrócimy. Teraz, kiedy od wyjazdu minęły ponad 3 lata i w międzyczasie odbyło się wiele innych pasjonujących podróży, to ta jednak jawi się jak jakiś cud... nad fiordem. Norweskim, skandynawskim, chłodnym, ale ciepłym równocześnie, a to z powodu olbrzymiego szczęścia do dobrych ludzi na drodze.

Zacznijmy jednak od początku – pojedźmy na ten szalony wyjazd razem. Czerwiec 2017 roku. Razem z towarzyszką podróży Julią decydujemy się na spontaniczny wyjazd do Bergen. 4 dni wydawały się krótkie i wręcz nierealne, by za ten czas zdobyć Język Trolla, zwiedzić miasto i pochodzić po górach wokół. Wszystkie plany się kumulowały wokół owego Troll-tunga, bo tak po norwesku się nazywa wystająca skała w sercu Gór Skandynawskich. Jak na warunki geograficzne to znajduje się ona najbliżej Bergen. „Jedyne” 150 kilometrów krętymi drogami. Skała nosi taką nazwę, bo faktycznie wygląda jak język, który na kilkadziesiąt metrów wystają nad stromy klif wzbijający się na wody jeziora Ringedalsvatnet. Klif nie byle jaki, bo wysoki na 600 metrów i na takiej wysokości właśnie wystaje Język Trolla. Na miejsce prowadzi specjalny szlak, a sama atrakcja jest niezwykle popularna wśród turystów wszelakiej maści. Bywa codziennością w szczycie sezonu, że trzeba odczekać swoje w kolejce, aby wejść na język i zrobić sobie na nim zdjęcie. Na szczęście nasza podróż odbyła się początkiem czerwca, kiedy oficjalnie sezon się nie zaczął, a powyżej 1000 m n.p.m. jeszcze zalegała warstwa śniegu.

01

Pierwszy dzień. Wsiadamy do samolotu o zabójczej porze. Pobudka o trzeciej trzydzieści i wylot o piątej rano? Co to dla nas. Lecieliśmy z Rygi, a to dlatego, że i ja i kompanka drogi mieszkaliśmy w Estonii. Ważne jest to o tyle, że geograficznie z Rygi do Bergen trzeba lecieć nad samymi Górami Skandynawskimi. Poranek był wietrzny nad półwyspem, bo samolotem bardzo intensywnie bujało przez większość lotu. Nagłe turbulencje, szybkie tracenie wysokości, szybkie wznoszenie się samolotu, nagły skręt w lewo czy w prawo. Niewiarygodne, co wiatr potrafi robić z taką niby bezpieczną maszyną, jak sporej wielkości samolot. Pierwszy (i jak dotąd jedyny) raz zdarzyło mi się, że podczas lotu ktoś w trakcie turbulencji zaczął krzyczeć ze strachu. Adrenalina od samego początku – można podsumować krótko.

02

Wylądowaliśmy szczęśliwie w Bergen i uderzyła nas jedna rzecz, którą potem zachwycaliśmy się co 5 minut. Zapach powietrza. Trzeba nadmienić, że Bergen znajduje się nad oceanem. Wielka woda znajduje się nieopodal miasta, która wpływa na klimat tej okolicy. Olbrzymie masy wilgoci nadciągające znad Atlantyku uderzając w ląd natrafiają na przeszkodę w postaci wysokich Gór Skandynawskich. Zatem dochodzi tutaj do takiego wyciśnięcia gąbki i właśnie na Bergen spadają co roku olbrzymie ilości opadów. W Polsce średnie opady rocznie to „ledwie” 500 mm, a w Bergen zaś 2500 mm, co czyni z niego jednym z najmokrzejszych miast na naszym kontynencie. Wg statystyk pada tutaj przez 300 dni w roku... Trzeba dodać, że Atlantyk również ociepla klimat i miasto mimo położenia stosunkowo daleko na północ to charakteryzuje się łagodnym, morskim klimatem. W zimie rzadko bywa minusowa temperatura, a latem nie uświadczymy raczej temperatur ponad 25-30 stopni. Zatem przebywając w tak mokrym miejscu na Ziemi spotkamy się z zupełnie innym powietrzem, które pachnie, jest gęste, wilgotne, wdzierające się daleko do płuc i mało zanieczyszczone. Na początku czerwca, który jest dopiero wiosną w tych stronach, te zapachy są dodatkowo wzmagane dynamicznie kwitnącymi kwiatami, których w całym mieście nie brakuje.

03

O samym Bergen wiele powiedzieć nie zdołam, mimo iż cały pierwszy dzień spędziliśmy na spacerowaniu. Jest to miasto kompaktowe i rozległe zarazem. Prawie 300 tysięcy mieszkańców mieszka nad brzegami kilku fiordów, które przypominają taką bramę do gór. Za to centrum miasta jest niewielkie i można je zwiedzić w ciągu godziny lub dwóch. Miasto przede wszystkim rozwijało się przez lata jako osada rybacka i do dzisiaj sporo przemysłu miejscowego kumuluje się wokół rybołówstwa. Najpopularniejszym miejscem dla każdego turysty jest zaś dzielnica Bryggen z charakterystycznymi drewnianymi domkami rybackimi. Dzisiaj znajdziemy tam raczej kawiarnie i bary... oraz tłumy przechodniów. Jednak urody temu miejscu odmówić nie można. Razem z Julią stwierdziliśmy, że chcemy pozwiedzać zielone części miasta. Wyszliśmy na górę Fløyen oraz pospacerowaliśmy krętymi uliczkami na jej zboczach. Domki zdawały się niemal idealne, jak bajki. Drewniane, z perfekcyjnymi ogródkami lub kwietnikami, czyste ulice. Po prostu zachowana jakaś równowaga we wszystkim. Niemniej nie mogliśmy spacerować bez końca, bo jak na Bergen przystało, zaczął padać deszcz, a ponadto zbliżała się godzina naszego spotkania z gospodarzem Markiem, który miał nas podczas całej podróży przenocować w swoim mieszkaniu.

04

05

Norwegia jest droga. Nie jest to zaskakująca informacja. Ceny żywności w sklepie są, uogólniając, dwa lub trzy razy wyższe jak w Polsce. Transport publiczny czy inne usługi jeszcze droższe. Noclegi w hotelach w ogóle nie były przez nas brane pod uwagę, ponieważ podróż miała być jak najtańsza. Skorzystaliśmy z działającego wówczas portalu internetowego Couchsurfing (ang. Surfowanie na kanapach), gdzie gospodarze z różnych miast na świecie oferują swoje kanapy dla okazyjnych podróżnych. Portal, który za misję miał po prostu zbierać w jednym miejscu ludzi dobrej woli, którzy byli otwarci, by przyjąć radosnych podróżników pod swój dach (oczywiście z zachowaniem wszelkich zasad zdrowego rozsądku, bo wszędzie znajdą się i „dziwni podróżnicy”, i „dziwni gospodarze”). Po wielu nieudanych próbach szukania gospodarza w końcu trafiliśmy na Marka, Polaka mieszkającego w Bergen. Marek mieszkał już w Norwegii prawie 4 lata i miał niewielką kawalerkę, w której nas ugościł. Okazało się, że byliśmy jego pierwszymi gośćmi z Couchsurfingu w ogóle! Zatem nie miał pojęcia, jak powinien się zachować jako gospodarz i zachowywał się zdecydowanie ponad nasze oczekiwania. (Zazwyczaj gospodarz udostępnia pokój lub kanapę i jak najmniej ingeruje w plany czy życie podróżników) Przez 4 dni mieliśmy codziennie gotowany obiad, śniadanie, ponadto pożyczono nam namiot na nocleg w terenie oraz zabrano na wyprawę ostatniego dnia po górach wokół Bergen. Po prostu bomba! Marek okazał się złotym człowiekiem i jest naszym najlepszym wspomnieniem wszystkich couchsurfingowych gospodarzy!

06

07

Język Trolla. Bo to o niego chodziło w tej podróży! W końcu ruszamy. Drugi i trzeci dzień podróży miał być przeznaczony na zdobycie go. Plan był prosty: jedziemy autostopem z Bergen najbliżej szlaku, który wiedzie na Trolltunga – wychodzimy na górę – śpimy w namiocie na górze – schodzimy drugiego dnia – wracamy autostopem do Bergen. Brzmi prosto? Ale rzeczywistość pokazała swoje. Problemy były od początku i bynajmniej nie o permanentny deszcz chodziło, ale o problemy w złapaniu autostopa. Jak się okazało z mapy, owszem, z Bergen jest tam niedaleko, ale nie jedzie się głównymi drogami, zatem wielu kierowców, do których machaliśmy kciukiem na drodze, nie zatrzymywali się, bo jechali w innym kierunku. Szczególnie krytycznie zrobiło się w Trengereid, gdzie w jednym miejscu staliśmy ponad 2 godziny w deszczu. Ale szczęście jednak dopisało i paczka Słowaków nas zgarnęła, która jechała na Język Trolla! Zatem idealny strzał z paczką ludzi, których rozumieliśmy w mowie. Dojechaliśmy ze spokojnym sercem i późnym popołudniem byliśmy już na początku szlaku na Język Trolla. Słowacy puścili nas przodem, a ja razem z Julią poszliśmy od razu na górę!

08

09

Szlak na Trolltunga zaczyna się powyżej miejscowości Tyssedal. Dokładnie 10 kilometrów od głównej drogi krajowej nr 13. Szlak tak naprawdę, pomimo różnych opinii w Internecie, nie jest tak trudny! Jedyną trudnością jest to, że aby przejść całość w jeden dzień to musimy się nieźle nasapać. Stąd zatem najlepszą opcją jest wypad na dwa dni. Do Języka wiedzie jeden szlak, zatem idziemy tam i z powrotem tą samą drogą. W jedną stronę droga wiedzie 11 kilometrów. Dość niewiele, ale musimy pokonać przy tym sporą różnicę wysokości. Z niecałych 500 metrów n.p.m. wychodzimy na ponad 1250 metrów, przy czym połowę tej różnicy pokonujemy na pierwszy dwóch kilometrach. Tak naprawdę, jeśli ktoś potrafi wyjść na Giewont, to wyjdzie bez problemu na Język Trolla! Ponadto motywacji do wędrówki będą dodawać nam widoki. Zresztą wystarczy spojrzeć.

10

11

Każdy kilometr na trasie jest doskonale oznaczony, szlak jest widoczny, nieutwardzony w żaden sposób, więc nie zniszczono tutaj w żaden sposób otaczającej przyrody. Jako, że wędrowaliśmy początkiem czerwca to powyżej 1000 metrów nadal stała pokrywa śnieżna, co tylko dokładało tak kosmicznego klimatu tej wyprawie.

12

I jest! Język Trolla! Jak się okazało w rzeczywistości jest mniejszy i mało okazały, ale te 600 metrów przepaści pod nim robi wrażenie. Pora była już późna, ale noc miała nie nadejść (tak daleko na północy kontynentu w czerwcu spotyka się już białe noce – słońce zachodzi, ale nigdy nie ściemnia się całkowicie), więc cieszyliśmy oko przez długie chwile. Radości dokładał fakt, że nie było prawie turystów. Kilkoro piechurów już tylko się ostało, którzy także jak my, mieli namioty i planowali spędzić noc w środku gór. Pogoda działała na naszą korzyść. W trakcie wędrówki się rozjaśniało, a nad samym językiem pojawiło się na chwilkę słońce. W tak mokrych częściach naszego kontynentu, jak widać, może czasem aura sprzyjać człowiekowi. Człowiek wtedy docenia małe rzeczy, pojedyncze sukcesy, cieszy się, że udają mu się takie wyczyny!

13

14

Po krótkiej nocy nadszedł ranek i trzeba było zbierać się do drogi powrotnej. Pogoda już tak nie rozpieszczała, zatem bez zbędnych sentymentów ruszyliśmy na dół. Niestety kiepska passa potem z autostopem się nas trzymała, a sprawę pogarszał dodatkowo... deszcz. Nic zaskakującego. Deja vu z poprzedniego dnia. Dojechaliśmy do Tyssedal. Potem kolejny kierowca dowiózł nas do pobliskiego miasteczka Odda. Potem w sumie wędrowaliśmy dookoła miasta szukając dobrego miejsca do stania na wylotówce w stronę Bergen. Ale! Okazało się, że przez godzinę lub dwie szukaliśmy autostopu w złą stronę i życzliwy pan Norweg obiecał, że nas podwiezie na dobrą drogę wylotową. Tam odczekaliśmy znowu długie minuty. Traciliśmy nadzieję, morale spadały, generalnie byliśmy niewyspani i zmęczeni. Jakikolwiek scenariusz wydarzeń by się nie zdarzył, to byłoby nam wszystko jedno. Jednak zdarzył się kolejny (już ciężko zliczyć który z kolei) cud! Zatrzymał się starszy pan Norweg, który jechał prosto do Bergen. Powiedział w dodatku, że jedzie najkrótszą trasą z przeprawą promową (a za promy na drogach w Norwegii się słono płaci! Chcieliśmy tego uniknąć!) i że za nas zapłaci. Powiedział, żebyśmy się o nic nie martwili. Wytrzymaliśmy jeszcze z godzinkę na jawie, ale potem zmorzył nas sen. Było nam aż głupio, bo przecież w autostopie czasem wypada porozmawiać z kierowcą, zabawić, a my zaczęliśmy mu w samochodzie spać. Jednak pan nas zrozumiał. Byliśmy padnięci po przygodzie życia. Wróć! Ta przygoda trwała nadal.

15

Dojechaliśmy do Bergen. Marek na nas czekał w mieszkaniu z kolacją. Poszliśmy spać w ciepłym łóżku.

16

Przed nami był ostatni dzień wyjazdu. Już czuliśmy się jak zdobywcy, ale nie chcieliśmy marnować ostatnich godzin w Norwegii na leżenie w łóżku do południa i leniwe spacery po mieście. Marek zaoferował nam wycieczkę po górach wokół Bergen. Aura była rodem z Władcy Pierścieni, czuliśmy się gdzieś pomiędzy Gościńcem Wschodnim, górami Caradras czy Shire. Mgła zalepiała nam szczelnie widoki. Marek znający tamtejsze szlaki doskonale prowadził nas bez mapy i na pamięć. Szacunek za tak doskonałą znajomość terenu i orientację geograficzną! Nam, niestety, jedna nazwa miejscowa mieszała się z drugą. Pamiętamy z tamtego dnia tylko obrazy, klimat i to, jak pięknie tam jest mimo nawet niekorzystnej (właśnie tylko pozornie) pogody. Wędrowaliśmy ponad 12 godzin. Pewno bez naszego gospodarza byśmy spędzili ten dzień na paru godzinkach leniwej łazęgi po ulicach Bergen albo wypuszczając się w bezpieczne zielone rewiry najbliżej centrum.

17

18

Wieczorem nie chcieliśmy iść spać. Było nam tak dobrze i mimo okropnego wymęczenia tymi 4 dniami chcieliśmy korzystać z każdej godziny danej nam w Norwegii. Późną nocą Julia zagrała i zaśpiewała na gitarze mini koncert (bo muszę przyznać, że moja kompanka jest Rosjanką – jej wschodnia dusza zna wiele łzawych, rosyjskich pieśni, które po dwunastej w nocy brzmią jak balsam dla duszy). Rozmarzyliśmy się wszyscy. Marzenia, zarówno te chciane i niechciane, potrafiły się spełnić. Ba! I to tymi moimi rękami (które machały kciukiem, aby złapać kierowcę na stopa) i stopami (które wytarabaniły się na sam Język Trolla). Po paru godzinach płytkiego snu znowu z Julią musieliśmy się zerwać wcześnie nad ranem. Pojechać na lotnisko i odlecieć do naszych ówczesnych domów w Estonii. Pamięć o tym wyjeździe trwa nadal. Jest niewytłumaczalna. Wyprawa z pozoru banalna, prosta, po taniości (wydaliśmy około 200 złotych na jedzenie i atrakcje oraz drugie tyle na loty!). Potem mogłem przecież zrobić coś ambitniejszego. Pojechać gdzieś dalej, więcej, dłużej, tak żeby opowiadać o tym jeszcze głośniej. A zostało wspomnienie drobnego szaleństwa, na które w dorosłym życiu porywamy się coraz rzadziej. Gdzieś w Internecie można znaleźć te ckliwe cytaty, że „ życie składa się z chwil”. Jeśli tak jest naprawdę i wlicza się w to wyprawa do Norwegii na Język Trolla, to ja się cieszę na takie życie!

19

wykład przygotował Jakub Zygmunt

Wykład został przygotowany w ramach projektu AKTYWNI SĄDECCY SENIORZY.

PROJEKT ZREALIZOWANO PRZY WSPARCIU FINANSOWYM WOJEWÓDZTWA MAŁOPOLSKIEGO